Maria i Andrzej Witkowscy
Od lat nosiliśmy się z zamiarem umieszczenia wspomnienia o moim Teściu i Ojcu, człowieku z wielu miar ciekawym, wartym odnotowania w rodzinnych historiach i pamięci przyjaciół.
Ale on sam, wesoły, lekki towarzysko i ogromnie serdeczny wobec najbliższych a zwłaszcza swoich dwojga wnucząt, nie lubił o sobie opowiadać, broń Boże chwalić się, a nawet tak po prostu pogawędzić, opowiedzieć nam jak wyglądało jego życie w różnych meandrach historii. Czasami ograniczał się tylko do Lwowa. Teraz trzeba wiele etapów rekonstruować opierając się na starych zdjęciach czy strzępach dokumentów. Świadkowie – dawno już odeszli. Nie chcemy jednak aby czas wszystko zatarł: jego liczne prawnuki pytają o wiele oglądając rodzinne pamiątki – autorskie zdjęcia, dyplomy, grafiki, wycinanki, atelier fotograficzne, w końcu lwowski humor spisany w wierszykach czy powiedzonkach a na koniec prześliczne pisanki. Ale nie tylko oni: w Dynowie spadkobiercy jego dawnych licealnych uczniów – też.
Z myślą o nich, ludziach młodych żyjących w zupełnie odmiennym świecie, a ciekawych tego co i jak było dawniej, zaczynamy spisanie historii tego niebanalnego życiorysu.
Dla nas, z moim mężem Andrzejem, już jako ludzi dorosłych po ślubie w 1967, był postrzegany jako człowiek dosyć wiekowy: urodził się przecież w 1901 r.
Dzieciństwo spędził w Dynowie, tam i też nędzę I wojny, ( sądzę, że to było powodem utraty włosów w 20 r. życia młodego chłopca), a potem tam też po tej drugiej- ostatnie lata, do śmierci w 1970 roku, stale już smutne, szare, na wygnaniu z ukochanego Lwowa.
Czy rodzina Józefa pochodziła z Dynowa? Niestety nie dopytaliśmy się, jak również o to czym się zajmował Jakub, ojciec Józefa, Edmunda i Antoniny?. Ale jego żona Zofia z Potocznych, zapewne była Dynowianką. Potoczni byli rdzennymi mieszkańcami miasteczka. Rodzina Witkowskich mieszkała w małym domu, dziś już nieistniejącym, na Zabramiu. Od kiedy? Zapewne od drugiej połowy XIX wieku, ale dokładnie nikt już nie pamięta.
Zaraz po koszmarze I wojny, widzimy Józefa już we Lwowie. Zapewne tam z bratem Edmuntem zdali maturę i dostali posady we Lwowskiej Dyrekcji Kolei. Józef, ogromnie zdolny i rzutki, szybko awansował na stanowisko adiunkta, coraz lepiej zarabiał, był delegowany do dyrekcji kolei jugosłowiańskich, wiele podróżował służbowo.
I miał czas na rozwijające się pasje: fotografikę z samodzielnym wywoływaniem zdjęć w domu, rysunek techniczny i…. góry. W zimie to była turystyka narciarska, a w lecie – piesza. Tam spędzał, w gronie coraz bardziej wypróbowanych przyjaciół każdą wolną chwilę, nieomal każdy urlop. Karpaty Wschodnie dokąd było ze Lwowa najbliżej, to pasmo podobne do Bieszczad ale wyższe i jeszcze bardziej dzikie, przepiękne.
Jako instruktor narciarski w okolicach Czarnohory i Worochty słynął z humoru i osobistego uroku. Gromada jego uczniów była coraz większa. Tworzyli zgraną paczkę i wspólnie urządzali „wyrypy”. O nich też z zapałem gawędził, często wplątując w opowiadania gwarę lwowską. Nie dziwota, że tam zaręczył się z koleżanką z pracy, Marią Królówną rodem z Przemyśla, swoją późniejszą żoną.
Góry to była też wielka inspiracja dla jego artystycznych pomysłów uwidaczniających się w fotografice. Były to zdjęcia najczęściej przyrodnicze, tylko czarno-białe, jakie są, nawet zdaniem dzisiejszych fotografików komputerowych, uznawane za najpiękniejsze, najbardziej ambitne. A i wywoływane ich samodzielnie w domu ( ku utrapieniu późniejszej małżonki, atelier zajmowało cały jeden pokój !!), przy użyciu osobiście wykonanych akcesoriów, dodawało im piękna. Ponadto był autorem osobiście wykonanych exlibrisów zdobiących jego pokaźną bibliotekę, licznych rysunków i karykatur. Nie rozstawał się z ołówkiem….
Oboje z żoną uwielbiali Lwów: nie tylko jego atmosferę kulturalną, umysłową, ale i tę łobuzersko-baciarską, ogromnie sympatyczną, ciepłą. Lwów z tego słynął. To było jedyne miasto w Polsce o takiej atmosferze, miasto przyjazne mieszkańcom i światu, poprzez humor, uśmiech, żart…
Audycje Szczepcia i Tońcia inspirowały dowcipy Józefa, jego znane poczucie humoru, piosenki wygrywane na mandolinie, akordeonie i harmonijce ustnej…
Przy zatrudnieniu w państwowej instytucji nie było kłopotów, szukania kolejnych zajęć dla chleba, zabiegania, wiązania końca z końcem. Pensje w Dyrekcji były wysokie, sam Józef zarabiał ponad 300 złotych przedwojennych, co pozwalało na życie dostatnie i spokojne, takie gdzie starczało czasu i na przyjemności i osobiste zainteresowania.
Zaraz po ślubie w 1938 r., młoda para wynajęła duże, paropokojowe mieszkanie przy ul. Zygmuntowskiej 11a i z zapałem je meblowała. Bardzo to oboje lubili. We Lwowie mieszkali też bracia Marii (Roland i Miłosław ze swymi rodzinami) oraz Edmund, kawaler, brat Józefa. Tak więc to był ich dom, środowisko rodzinne.
Ale i Dynów , czyli gniazdo rodzinne, istniał ciągle. Józef nie zapominał i o mieszkających tam rodzicach i siostrze. Zawsze im pomagał finansowo. Zresztą ze Lwowa do Dynowa było bardzo blisko.
Podczas jednego z pobytów tamże wyratował tonącego w Sanie. Został za to udekorowany medalem ”Za ratowanie tonących” przez ministra spraw wewnętrznych Sławoja Składkowskiego w 1929 r. Ale o tym nigdy nie opowiadał, a dyplom znaleźliśmy długo po jego śmierci. Sam medal zaginął, zapewne podczas wojny.
Drugi order „Brązowy krzyż zasługi”, za zasługi w służbie kolejowej otrzymał w 1938 r. też od Sławoja Składkowskiego, już wtedy prezesa Rady Ministrów RP.
Koszmar wojny, który Lwowiakom kojarzył się z kolejnymi okupacjami: od 17 września 1939 – bolszewicką, potem od czerwca 1941- niemiecką, a na koniec znowu od kwietnia 1944 – bolszewicko-radziecką- przeżyli z początku jako tako spokojnie: wszyscy okupanci potrzebowali dobrze funkcjonujących kolei. To dawało gwarancje względnej nietykalności. Owszem było głodno i strasznie, ale moi Teściowie nie mieli jeszcze dzieci, nie było się o kogo troskać.
Andrzej, mój mąż, urodził się w najgorszym momencie: 30 marca 1944. Zaraz potem Polacy zaczynali być ze Lwowa systematycznie wysiedlani. Józef zdecydował się na wyjazd do Dynowa, do rodziny. Niestety mały rodzinny domek na Zabramie był za mały na pomieszczenie ich wszystkich: przyjechał tam też i Edmund ze Lwowa, stale mieszkała z owdowiałą matką Antonina (późniejsza Kujawska). Józef, stale czekający na otwarcie granicy wschodniej, na powrót do Lwowa do swojego mieszkania, zdecydował się na mieszkania wynajęte i podjęcie pracy. Nie wiedział, że zostanie tu już do końca życia.
Niestety na początku bytowania dynowskiego nastąpiło aresztowanie kilkudziesięciu osób i wywóz na parę tygodni do wiezienia w Krośnie. Wśród nich był i Józef. Za co ich aresztowano i po co?? Nigdy nikomu z więźniów tego nie powiedziano. Po prostu demonstracja terroru.
Po uwolnieniu i powolnym zaklimatyzowaniu się w Dynowie pierwszą pracą Józefa było prowadzenie księgowości nowo-powstałego najpierw prywatnego Gimnazjum a kolejno Liceum zarządu miejskiego dynowskiego, a potem objęcie tamże w szkole lekcji rysunków i prac technicznych.
Józef ogromnie cenił swoich nowych kolegów z grona pedagogicznego .W większości nie byli oni rutynowanymi profesorami, ale ludźmi dużej kultury, wiedzy i rzetelności zawodowej. Tułaczki wojenne zaprowadziły ich, każdego inaczej do Dynowa i tutaj powoli odnaleźli się w nowej, jakże użytecznej społecznie pracy zawodowej. Józef bardzo cenił i po ludzku lubił dyrektora Moskwę a później Adama Żaka. Podobnie miły stosunek zawiązał się pomiędzy Kingą Moysową uczącą języka francuskiego, jak i jej szwagrem Kalasantym Paygertem, wykładającym fizykę i chemię. Byli oni , podobnie jak on, uciekinierami spod okupacji bolszewickiej, z ziem zabranej Polsce w wyniku podziału jałtańskiego. Biedacy, wyzuci ze wszystkiego, ciężko i dzielnie zarabiający na chleb. A jak miło, i to do dziś, wspominają ich wszyscy dawni uczniowie!!!
(Miłym zrządzeniem losu syn Józefa, Andrzej ożenił się później, w 1967 r. z wnuczką Kalasantego, czyli ze mną.)
Józef polubił nowe zajęcie, zwłaszcza, że było dla kogo pracować: w 1949 r. urodził mu się drugi syn Marek (późniejszy inicjator zespołu muzycznego – gitarowego w Dynowie i niestety, zmarły tragicznie w 1969 r.)
Jako nauczyciel Józef był postrzegany jako człowiek pasji i zainteresowań. Uczył dokładności i rzetelności w wykonywaniu wszystkiego czego wymagał od uczniów. A jednocześnie stale zachowywał ogromne poczucie humoru umiejące i rozśmieszyć i zabawić. W smutnej , powojennej rzeczywistości to było bardzo ważne. Ile osób wyrażało Józefowi wdzięczność, że potrafił pokrzepić na duchu, odwrócić od kłopotów uwagę.!! W chwilach takich powtarzających się traum jak lata wojny i stalinizmu w latach 50- tych to było bardzo cenne.
Pomimo pracy w Liceum Jozef stale fotografował i w ten sposób też sobie dorabiał, aby utrzymać rodzinę: jego pocztówki dotyczące Dynowa i okolic sprzedawał „Ruch” prowadzony przez rodzinę Stankiewiczów. Naturalnie sam je wywoływał. Brał też udział w ogólnopolskich konkursach fotograficznych: zdobył nagrody w 1948 i 49 r. w Sopocie i Gnieźnie. To świadczyło o jego równowadze psychicznej i dało wielką satysfakcję.
Na bramie kościelnej wisiały nekrologi pisane jego pięknym, autorskim liternictwem.
A i teatry amatorskie odbywające się w starym budynku przedwojennego Sokoła, nie mogły się obyć bez uczestnictwa Józefa: często reżyserował, komponował dekoracje, obmyślał stroje razem z Panią Janiną Jurasińską – polonistką z Liceum. Zresztą zajmował się tym i czasami przed wojną.
Nie zapominał i o wyprawach górskich: razem z żoną i synami i przyjaciółmi przeszedł wszystkie pasma tatrzańskie. To po nim te pasje odziedziczyły wnuki, Kasia i Tytus, a teraz synowie Tytusa: Franciszek, Jan, Filip i Szymon (a dwoje najmłodszych: Tadzio i Ania dopiero zaczynają).
Niestety stałe stresy, lęk o byt doprowadziły do pierwszego zawału serca po którym już nigdy nie odzyskał sprawności zdrowotnej i przeszedł na emeryturę w 1959 r., malutką, ledwie starczącą na przeżycie. Pracę w szkolnym internacie musiała rozpocząć żona. Nie były to chwile łatwe.
Zaczął się smutny, 11 letni, ostatni okres życia: stałe niedomagania sercowe i związane z nim leżenie w łóżku, nieustanna tęsknota za Lwowem i tamtymi utraconymi czasami, awersja wobec beznadziei jaka zafundowała Polsce władza komunistyczna i tragedia związana ze śmiercią młodszego syna Marka w 1969 r….
Słuchanie radia „Wolna Europa”, tworzenie prawdziwie artystycznych wycinanek, malowanie pisanek, oprawianie książek, no i zawsze zdjęcia. To całkowicie wypełniało mu czas.
Otaczali go przyjaciele dynowscy: Zdzisław Zaremba, Bronisława , Zofia i Tekla Kędzierskie, Augustyn Potoczny (organista), ksiądz Władysław Kokoszka, ksiądz Korczykowski, Władysławowie Bielawscy, siostra Antonina (brat Edmund zmarł wcześniej), Wanda, Małgorzata i Kazimierz Baranieccy, Stefania Kwolkowa. Z Wrocławia czasem przyjeżdżali Stefania i Karol Tworowscy- najstarsi przyjaciele lwowscy. Było też wielu innych: niech mi wybaczą krótką pamięć.
Potem przyszła miłość do ukochanej wnuczki Kasi urodzonej w 1968 roku. Zabawy z nią to była chyba najjaśniejsza chwila jego powojennej niedoli. Bawił się z nią wesoło śpiewając lwowskie kuplety. Kolejnego wnuczka już ledwo poznał: przyszedł kolejny zawał, gdy mały Tytusek miał 3 miesiące. Ale z miłością i nadzieją patrzył na nowego członka rodziny….
Józef zmarł 3 sierpnia 1970 r i został pochowany w grobowcu rodziców żony, na cmentarzu przemyskim.
Niech odpoczywa w pokoju wiecznym i w naszych wdzięcznych sercach.
Rysunki tuszem Józefa Witkowskiego z czasów lwowskicj