Niniejsze wspomnienie  zostało złożone w redakcji pisma redagowanego przez dawne wychowanki szkół SS.Niepokalanek „Glos koleżeński” w lutym 2013.

Z największym żalem zawiadamiam wszystkich Czytelników” Głosu” o odejściu do Pana  w dniu 10 października 2012 r. mojej Matki Małgorzaty. W nekrologu napisałam, że  oddana Bogu i ludziom  przeszła przez życie dobrze czyniąc. Długie, 90 letnie …
Urodzona w 1922 r. dzieciństwo spędziła w ciepłej, rodzinnej atmosferze dworu na Podolu. Sidorów leżał wtedy przy samej granicy sowieckiej, nad Zbruczem. Dzieci polskie wielokrotnie widziały te biedne, ukraińskie na drugim  jego brzegu, chude i głodne w nadziei wyciągające rączki… Ale cóż,  granica to granica i nie z byle jakim sąsiadem.
Sielskie, choć bardzo skromne  życie (dwór lizał rany zadane mu w czasie I wojny do 1939 r),  zostało zakończone wyjazdem 14 letniej Małgosi do Jazłowca w 1936 r. Tam uczyła się aż do wojny, nie zdążywszy zdać matury. Te 3 lata były dla Niej zawsze tak ważne jak atmosfera domu, a wartości wpojone przez Siostry wyznawała do końca życia.
Edukacja w Jazłowcu była w naszej rodzinie tradycją: najpierw uczyła się tam jeszcze za życia Matki Marceliny ciotka Mamy, Amelia z Paygertów, Łączyńska, a potem cała masa innych ciotek i kuzynek. Nie do policzenia. Ich nazwiska pojawiają się w wielu miejscach w monografii o Niepokalankach: „Poszłam siać i wzeszło”.
Nieśmiała dziewczynka, uczona wyłącznie w domu, trafiła na znakomitą klasę w której prym wiodła Krysia Jost, późniejsza S. Irena, Hanka Michałowska, Marysia Grekowicz  (do końca życia były w kontakcie), Teresa Bossak-Hauke, Aniela Załęska, przepiękna blondynka, bohaterka Powstania Warszawskiego, Myszka Mieczychowska, kuzynka Mamy. Innych ,  nie pamiętam, choć stale o nich opowiadała. Ale najbardziej lubiłam opowiadania o Siostrach:  surowej Klarze pełnej temperamentu  Ancilli, delikatnej Almie, ukochanej mistrzyni Assumpcie, strach mrożącej w żyłach  Soeur Edith i najmilszej wychowawczyni czyli Siostrze Emilii tzw. Miluni. Komizm opowiadania o S. Edycie rozpaczającej z powodu wyjścia za mąż jednej z wiejskich eksternistek przytoczę : „przecież ona jeszcze nie umie wszystkich czasowników w participe passe !” I ponoć prawdziwe zakończenie: ”pauvre ce mari” (biedny ten mąż!). O tym mogłam słuchać zawsze.
Ale przyznać należy, że Siostry potrafiły nauczyć dziewczęta po francusku. I to prawdziwej, bezbłędnej francuzczyzny .Zapewne z powodu  istnienia tzw. native speakerów, takich jak S. Edyta;  teraz to ponownie w modzie. Ale również pomagał w tym rygor wychowawczy i konsekwencja. Uczennice  nawet kłóciły się między sobą  en francais – w internacie nie wolno było inaczej rozmawiać – a Mama do śmierci stale pomagała mi, nawet w poprawianiu  zadań moich uczniów. A zwroty, idiomy, doskonały akcent? Nigdy nie miała z tym kłopotów.
Wojna przerwała takie życie na zawsze. Rodzina straciła wszystko, i majątek, i dom we Lwowie, ale… wszyscy przeżyli, i Małgosia  i jej rodzeństwo, Matka, a  nawet Ojciec, dwa razy więziony w bolszewickich łagrach. Był to jednak los wygrany na loterii życia.
Wszyscy znaleźli się w majątku Dziadków (ze strony Matki Małgosi) Trzecieskich, w Dynowie, w okolicy Przemyśla. Tam, od 43 roku Małgosia zaangażowała się na poważnie w pracę z AK, tam zdała akowską, tajną maturę w 1944 r.. Resztówka dynowska, na początku nie wpadająca komunistom w oczy, wszystkim dawała schronienie. Naturalnie nie trwało to długo:  niebawem większość młodych powyfruwała w świat, a  rodzice Mamy, wiedli do lat 80 tych skromniutkie życie na dosłownej resztce  sporego kiedyś majątku. Jak było to ciężkie i przykre w tych czasach, chyba nie muszę czytelników przekonywać. Ocierali się nieomal o nędzę i ostracyzm społeczny.
Kolejny etap życia, od 1945 r. Małgosia spędziła w domu męża, syna  aptekarza z Dynowa , też farmaceuty, Kazimierza. Przeżyli wspólnie 50 dobrych lat doczekawszy pięknego, złotego jubileuszu.
Po upaństwowieniu apteki przez wiele lat pomagała mężowi w pracy, stale w dawnej aptece rodzinnej, choć już nie własnej. Wzorowo opiekowała się też trójką dzieci, ale tak naprawdę dopiero w malarstwie odzyskiwała radość życia: bardzo utalentowana, uczyła się przez dwa wojenne lata w malarskiej szkole we Lwowie. Była zachwycona profesorami , szczególnie Stanisławem Batowskim. Jej prace były oceniane wysoko. Dostała nawet stypendium za osiągnięcia w nauce. Rysowała, a zwłaszcza malowała z pasją: doskonale chwytała podobieństwo, stąd dobre portrety, robiła i  niezłe kopie, wiele rysowała dla dzieci, z wdziękiem i polotem. Wszyscy ją prosili o pomoc: i księża w kościele, i nauczyciele ze szkół, rodzina, przyjaciele  z okazji różnych  okoliczności: plakaty, obrazy, dekoracje, ilustracje. W tylu salonach u przyjaciół wiszą Jej obrazy! Cieszyła się tym jak dziecko.
Biedne lata 50 te to okres i ciężkiej pracy i pomocy, każdemu kto prosił, o kim się dowiadywała, że potrzebuje. Nawet brudny żebrak o którym się mówiło, że bije żonę i przepija jałmużnę, nie odchodził z  jej domu głodny (choć muszę dodać że i umoralniony. Czy na długo? Oto jest  pytanie !!).
Ile razy mogła odwiedzała  Siostry w Jarosławiu, zwłaszcza, że tam była ukochana Milunia (S. Emilia) dochodząca swych dni.
Ja, naturalnie zostałam oddana do Szymanowa w 1960 r. Po prostu nie mogło być inaczej. Wiele sióstr tak dobrze znałam z opowiadań, że poznawałam je od razu:  S. Assumptę po urodzie, Ancillę po temperamencie, Idę po wspaniałych manierach, no a Soeur Edith? Wiadomo.
Dzięki temu, że słyszałam o Siostrach od urodzenia  niczym o członkach rodziny, zaraz poczułam się w Szymanowie dobrze, a potem przejęłam admirację Mamy , która trwa  do dziś.
Zresztą nie tylko ja znałam wszystkie opowieści jazłowieckie nieomal na pamięć. Zdarzało się, ze mój Ojciec przerywał: „ależ tego nie mówiła Alma, ale Ancilla, pomyliłaś się”. Naturalnie zaśmiewaliśmy się, ale Mama przytakiwała.
Od 1980 r. Małgosia z mężem, Kazimierzem,  przenieśli się do Warszawy, a potem , po jego śmierci  w 1995r, do mnie do Józefowa, gdzie mieszkała już do śmierci. Najpierw ogromnie aktywna towarzysko, wesoła, dowcipna, potem  żyjąca już tylko dla Boga. Dopiero na rok przed śmiercią przestała chodzić na Mszę św. do parafialnego kościoła na 18 tą (700 m w jedną stronę), gdzie udawała sie na początku samodzielnie , a potem z chodzikiem. Nie przestraszały Jej ani mrozy, ani ulewy. Śmiała się z tego i chodziła codziennie.
Głęboko  pobożna, ale nie dewocyjna, admiratorka” Tygodnika Powszechnego” zarówno pod „wodzą” Turowicza, jak i potem ks. Bonieckiego. Tak, to „ on miał glos” w Jej mieszkaniu, w Jej świecie. Do ostatnich dni oglądała telewizję ”Religia”. (ten akapit nie został umieszczony w gazetowym wydaniu „Głosu”)
Znakomicie rozumiała młodych. Wnuki i prawnuki miały w Niej kumpla, sojuszniczkę, osobę młodą duchem i z poczuciem humoru.  Czasami nawet z dobrym…. pazurkiem !
Narzekanie na zdrowie, nowe czasy, gloryfikacja przeszłości? Nie, to nie było zupełnie w Jej stylu.
Każdemu miała do powiedzenia dobre, przyjazne słowo. Telefon dzwonił non stop. Wysłuchiwała wszystkich, ze zrozumieniem i przyjaźnią. Większość kondolencyjnych listów, które otrzymałam  od przyjaciół, właśnie o tym wspominała.
O jej bezinteresownej życzliwości wobec każdego mówił w słowie pożegnalnym na  pogrzebie brat, Adam Paygert.
Gdy wróciłam tego roku z Jej najstarszymi prawnukami z Jazłowca, po wysłuchaniu opowiadań jak tam teraz jest, powiedziała:  „rozumiesz teraz mój świat.”
Oparty na wartościach prawdy, lojalności, wierności, ten świat towarzyszył Jej do ostatniego dnia. Gdy odeszła w słoneczny świt 10 października włożyłam Jej do ręki obrazek ukochanej Matki Bożej Jazłowieckiej,  Przewodniczki i  Opiekunki  tutaj i Tam….Wzywała Jej pomocy w każdej chwili życia…..
PS. Wszystkim, którzy chcieliby poznać pamiętniki Małgosi z lat dziecinnych w Sidorowie , pobyt w Jazłowcu, oraz wojenną młodość we Lwowie, zapraszam na moją stronę internetową: www.marychna.witkowscy.net,  w dziale” Wspomnienia”.
Maria Baraniecka- Witkowska   (matura 1964)

Artykuł ten od dnia opublikowania do dnia 20 lutego 2020 miał 5395 odsłon